wtorek, 1 października 2019

Łukasz Lisik (II LO w Krośnie) - recenzja książki "Tam gdzie spadają anioły" D. Terakowskiej

„Tam gdzie spadają anioły” to wydana w 1998 roku książka autorstwa Doroty Terakowskiej. Szybko zdobyła ona uznanie zarówno w gronie krytyków, jak i czytelników, a w 1999 roku została wyróżniona nagrodą polskiej sekcji IBBY. Tekst Terakowskiej porusza tematy filozoficzne, religijne i mityczne. Nie trudno więc domyślić się, że miałem duże oczekiwania wobec powieści.

Historia skupia się na wydarzeniach wokół dziewczynki o imieniu Ewa. W wieku pięciu lat traci ona swojego anioła stróża. Ów anioł - Ave, zostaje strącony na ziemię podczas walki ze swoim bliźniakiem, złym alter ego, Veą. Sama Ewa podczas pogoni za aniołem uderza się w głowę i traci pamięć. Od tego momentu Ewie zaczynają się przytrafiać same nieszczęścia (przebicie ręki sprężyną, ukąszenie przez żmiję zygzakowatą, która przecież nie występuje nawet na terenie ich gminy itp.). Sprawy nie wyglądają też dobrze dla Avego. Po upadku staje się pół-aniołem, który bez swoich skrzydeł zaczyna powoli umierać i staczać się w ciemność. Ukrywa się on pod postacią bezdomnego, aby mieć Ewę na oku. Cały czas towarzyszy mu zmiennokształtny Vea. Ave wiedząc, że śmierć Ewy jest równoznaczna z jego śmiercią, może tylko czekać, aż coś jej się stanie. Dziewczynka w końcu poznaje upadłego anioła i często z nim rozmawia. W pewnym momencie zostaje nawet jego najbliższą przyjaciółką. Mija osiem lat od tego wydarzenia i okazuje się, że Ewa choruje na nieuleczalny przypadek białaczki. Razem z rodziną udaje jej się odkryć kim naprawdę jest Ave. Dzięki jego poradom, udaje im się uratować zarówno Avego jak i Ewę. Ave jednak zdradzenie śmiertelnikom niebiańskich tajemnic przypłaca wygnaniem z niebios.

Sam idea książki wydaje mi się świetna. Pierwsze kilka stron to zmyślnie wykonany, powolny proces praktycznego ukazywania charakteru postaci, oraz tego czego mamy od nich oczekiwać. Z biegiem książki zaczynamy zaś zauważać jak dynamicznie się zmieniają. Ojciec Ewy pod wpływem wydarzeń wokół niego zmienia się z ateistycznego naukowca-racjonalisty w kochającego naturę podróżnika. Matka Ewy z impertynenckiej, pretensjonalnej artystki zmienia się w naprawdę miłą i kochającą matkę. Babcia przestaje szkalować inne religie i staje się bardziej otwarta w ogóle. Moimi ulubionymi postaciami jest jednak para aniołów, Ave i Vea. Para na pozór różni się od siebie, jednak z biegiem czasu okazuje się, że są do siebie zadziwiająco podobni. Mimo licznych kłótni i nieporozumień udaje im się w końcu znaleźć wspólny język i wzajemne zrozumienie. Ave, na początku zupełnie źle interpretujący swoją rolę jako jasny anioł, z czasem uczy się od swojego brata jak bardzo bezużyteczne byłoby jego dobro, gdyby nie przeciwwaga ze strony zła. Vea zaś to temat rzeka i bezkompromisowo moja ulubiona postać w książce z jednego prostego powodu — jest głównym antagonistą w książce, ale nie jest zły. Ani trochę. Jest po prostu niezrozumiany, a wszystkie jego uczynki są uzasadnione tym jak niesprawiedliwie on i inne czarne anioły został potraktowany przez Boga. To szokująco rzadko spotykane nastawienie jest powiewem świeżości nawet po ponad dwudziestu latach od wydania książki. Nie wspominam już nawet o bijącej od niego charyzmie. Eiva z drugiej strony to zupełnie inna historia. Wpasowuje się ona idealnie w podręcznikowy termin Mary Sue, czyli postaci nieskazitelnej, bez żadnych wad, co zupełnie uniemożliwia czytelnikowi utożsamiania się z nią.

Gdy przychodzi mi zaś w końcu mówić o dziurach w fabule, historia zaczyna się kruszyć. Poczynając od prologu, gdzie umierają tysiące aniołów stróżów, ale z jakiegoś powodu najwidoczniej tylko Ewa doświadcza nieprzyjemnych następstw tego zjawiska, a zakładam tak bo książka nigdy nie wspomina o masowych zgonach, czy pladze białaczki. Idąc dalej napotykamy dziwaczny, nieprowadzący do niczego ośmioletni przeskok czasowy, podczas którego nic się nie dzieje i którego usunięcie nic by nie zmieniło. Jeszcze później mamy wszystkie sceny związane z  piórem Avego, zgubionym podczas prologowego pościgu. Pióro to służy przez całą książkę za typowy Hitchcockowski MacGuffin posuwający fabułę naprzód swoimi potwornie niespójnymi umiejętnościami. Robi to dosłownie wszystko czego obecnie wymaga fabuła. W jednej scenie potrafi uspokajać umysł posiadacza. W innej zupełnie zmienia właściwości i nagle potrafi przywoływać duchy krewnych do pomocy (co byłoby akceptowalne. gdyby nie to, ze dzieje się to tylko raz, a koncept duchów nie jest później w ogóle rozbudowywany, co jest grzechem w książce głównie o religii). Ni stąd ni zowąd, mniej więcej w połowie historii nabiera tez jednorazowej umiejętności tworzenia pętli czasowych (kolejny nieeksplorowany wątek i do tego zupełnie zbędny i nie na miejscu). Potrafi ono tez zupełnie odtworzyć skrzydła anioła jeśli posiadaczowi uda się zmienić przeznaczenie trzech innych osób (przykładowo wpychając staruszkę pod autobus, i nie to zaskakująco nie był żart), co w końcu prowadzi do prawdopodobnie najbardziej nielogicznego finału w jakiejkolwiek książce. Ave traci fizyczną formę i razem z Vet opuszcza ziemię i ludzi na zawsze, a rodzina Ewy traci pamięć (albo zostaje ona czymś zastąpiona). I... na tym książka się urywa. Samo to jest potwornie nieprzemyślane, ale tworzy tez masę niespójności. Jeśli Ewa nie ma aniołów, czy znaczy to, ze nie ogranicza jej już przeznaczenie? Jak to działa w świecie w którym przeznaczenie działa na każdego (innego)? Vea przeznaczył kilka dobrych stron na omawianie niebezpieczeństw życia bez jednego z aniołów. Jak więc Ewa żyje bez żadnego? Czy powinienem kwestionować cel istnienia aniołów w ogóle skoro wychodzi na to, ze dwa jest równe zeru? Jeśli cała rodzina nie ma żadnej pamięci o aniołach to czy czegokolwiek się nauczyli? Wszyscy zaangażowani w całą sprawę wyszli z niej nie do poznania (o czym wspomniałem zresztą w trzecim akapicie). Jeśli jednak o tym zapomnieli, to całej książki mogłoby w ogóle nie być.

I tutaj powinienem chyba przystopować. Zaczynam bowiem zauważać, ze niezwykle mocno skupiam się na złych scenach z książki, bez przywoływania tych dobrych ani razu. Czy to znaczy, ze nie ma dobrych scen? Absolutnie nie! W końcu świetnie bawiłem się przez pierwszą połowę opowiadania. Problem w tym, że nawet gdy próbuję, nie pamiętam dobrych scen. To smutne, ale gdy te najbardziej słabe sceny wkraczają do gry mniej więcej w połowie historii, zupełnie przyćmiewają te dobre. Z tego właśnie powodu trudno tu o czysty werdykt. W żadnym wypadku nie jest zła, ale pomysł jest tu o niebo lepszy od wykonania. Podsumujmy więc znanym cytatem — „Nie jestem zły, tylko rozczarowany”.

Łukasz Lisik

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Marzena Liput - recenzja książki "Chodzi lisek koło drogi" H. Greń

Zaczynając przygodę z książkami i poznając swój własny gust czytelniczy uświadomiłam sobie, że bardzo lubię książki, które trzymają mnie w...